— Ha, pewnie!... Za rzekę się nie przeprawimy... a tu wszędzie to samo... W takim razie chodźmy! Niech się dzieje wola boża!... Jedno tylko trzeba zrobić: zejść ze ścieżki!
— Dokąd?... — spytała niecierpliwie Hanka. — Z obu stron głazy i ciernie. Narobimy tylko hałasu, będzie gorzej!... Już idźmy na los szczęścia!...
Posunęli się jeszcze kroków kilkanaście po ścieżce, która stawała się coraz szersza i dogodniejsza. Krawędź urwiska już widniała tuż, pod ręką, gdy Władysław zatrzymał się nagle i nawet cofnął w tył, że omal nie strącił siostry w przepaść.
— Co się stało?... — spytała ta cichutko.
— Ktoś stoi.
— Skoro nas zobaczył, już mu nie ujdziemy. Lepiej otwarcie podejść. Powiemy prawdę, że uciekliśmy z tamtego brzegu pod opiekę Bogdohana!...
Władysław nic nie odrzekł, lecz posunął się parę kroków naprzód. Szczekanie psów dolatywało zupełnie wyraźnie i nawet poprzez plecionkę czarnych gałęzi błyszczało w dali czerwone światełko. Olbrzymia figura tuż u ścieżki na krawędzi urwiska nie ruszała się.
— To bałwan... ich bóstwo! Tfu!... Chodź, chodź, Haniu!... Nikogo niema!... — szepnął radośnie Władysław, pomykając szybko naprzód.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/45
Ta strona została przepisana.