Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/46

Ta strona została przepisana.

Hania schwyciła go za pas, żeby nie zgubić w ciemnościach, jakie ich nagle ogarnęły w cieniu drzew. Skręcili niezwłocznie w bok, w gęste krzewy i spiesznie oddalali się od ogni migających w dalekiem domostwie. Szczekanie psów przeszło we wściekłe ujadanie i nagle posępnie w ciemnościach rozbrzmiał... gong, potem głosy ludzkie, znowu gong i jeszcze raz gong, wreszcie zagrzmiały dwa strzały karabinowe jeden za drugim... Kule świsnęły tuż nad ich głowami, więc się pochylili, nie przestając jednak biec dalej przed siebie.
Niezbyt daleko stamtąd wydostali się na dość szeroką, wyciętą wśród lasu, drogę. Poczuli pod nogami rozjeżdżone w błotnistym gruncie koleiny i zatrzymali się, nie wiedząc, co począć. Nikt ich nie ścigał, strzały i głosy ucichły, nawet szczekanie psów zamgliło się, osłabło, zmieniło w zwykłe ujadanie.
— Pójdziemy drogą. Nie mamy nic do stracenią. Jak spotkamy kogo, to skryjemy się w zarośla. Zawsze tu lepiej, tu czuć ludzi!... — radziła Hanka.
— Ludzie teraz gorsi od bestyj! — mruknął chłopak.
— Ale cóż robić: jak nie można, to nie można! Droga, zdaje się, prowadzi w odpowiednim dla nas kierunku... Sądząc po gwiazdach... Tam jest północ, gdzie Wielka Niedźwiedzica!... Idziemy na południe... Będziemy trzymali się drogi, ile się da!...