labiryntu. Nigdzie trawki, krzaczka, źdźbła zieleni... Bure od listopada polesie było gładkie, jak klepisko. Tylko tu i tam leżały potworne kłody upadłych parszaków, pokryte całunami mchów niby wielkie ołtarze ofiarne oraz pochylone, wsparte na sąsiadach, kolumny już umarłych drzewisk, kłoniących się ku ziemi, naruszały kościelną regularność tych leśnych naw i korytarzy.
— Końca, kresu nie widać!... Bałabym się, gdyby ciebie nie było!... — szepnęła Hanka.
— Pewnie, że niewesoło!... — odrzekł Władek, poprawiając karabin. — Ale wszelkie strachy, to musimy odrzucić, bo zginiemy...
— Wiem. Lecz tutaj, to nawet schować się niema gdzie, jakbyśmy kogo spotkali!
— Więc co?
— Możeby lepiej... iść bezdrożem? Spójrz na swój kompas, jak on nam wskazuje?...
Władysław skorzystał ze sposobności, przysiadł na zwalonym pniu, wyjął kompas oraz mapę i długo je studjował.
— Nic nie rozumiem! Tu będzie południe... A tak płynie rzeka... z zachodu... Powinniśmy niby iść w tym kierunku, a tymczasem droga jakby zawraca nazad...
— Nazad?! Ja ci mówię, że my znowu wyjdziemy do tych Chińczyków... Po co nam droga?... Już dzień... Pójdziemy wprost według kompasu... Przecież nam chodzi o to, żeby jak najprę-
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/50
Ta strona została przepisana.