Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/62

Ta strona została przepisana.

— O nie!... To inna rzeka... Ona płynie z południa na północ... Widzisz jej dolinę...
Wskazał na jasną smugę powietrza, tworzącą jakby wyręb w czarnej dotychczas ścianie boru. Spuszczali się lekko po pochyłości, która coraz stromiej zbiegała na dół. Za chwilę stanęli na krawędzi wklęślizny wysłanej malachitową powłoką wczesnej, wiosennej zieleni i porysowaną czarnemi żyłami gałęzi, przeświecających z po za delikatnego listowia.
Środkiem srebrzyła się wstęga rzeki, a tu i owdzie złociły w słońcu szmaragdowe łączki. Kosmate fałdy lasów spływały po wyniosłościach nadół, zbliska zielone, a sine w dali, jak wspaniały granatowy płaszcz.
Gdy tak stali zapatrzeni na brzegu urwiska, wielki ptak załopotał w zaroślach czarnemi skrzydłami, wzleciał i siadł nieopodal na gałęzi modrzewia.
— Głuszec!... — szepnął przez zęby Władek do siostry. — Nie ruszaj się!...
Zrzucił worek i ostrożnie, z karabinem gotowym do strzału, jął się skradać, kryjąc za pniami ku zwierzynie.
Ptak nie zdradzał zbytniej obawy, wyciągnął szyję i patrzał na dół na chłopca, jakby zaciekawiony mało znanem widowiskiem. Aż huknął strzał i głuszec, rozpostarłszy szeroko skrzydła, bokiem spadł na dół, obijając się o sterczące poniżej gałęzie.