Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/63

Ta strona została przepisana.

— Hurra!... Jest kolacja!... — krzyczał Władek, pędząc w stronę zdobyczy. Hanka bez tchu prawie pospieszała za nim, dźwigając porzucony worek brata.
Po piwnicznych mrokach i martwocie wysokopiennego boru, ta rozległa słoneczna dolina, porosła mieszaniną liściastych i iglastych drzew, podszyta nieskończoną rozmaitością krzewów, wiklin, paproci, traw i ziół, wydała im się rajską krainą. Wszędzie szczebiotały i śpiewały ptaki, zające-bielaki i białe, górskie kuropatwy, już mocno porudziałe, zrywały się im co chwila z pod nóg. Władek, oszołomiony mnogością zwierzyny, chciał wciąż strzelać. Już dwa razy spudłował w gorączce, więc gdy po ostatnim strzale wzleciało z nad rzeczki z gęganiem wielkie stado szarych dzikich gęsi i chłopak znów się złożył, siostra schwyciła go za rękę.
— Za daleko!... Oszczędzaj ładunków!...
— To prawda!... Ale w głowie mi się mąci z radości!... Jak tu ślicznie!...
— Tak, tu ładnie... o ile niema nikogo!... Przedewszystkiem poszukamy dogodnego miejsca na obozowisko...
— Dobrze. Chodźmy nad potok!
Splątane jeżyny, dzikie wino, dziki chmiel, których gęste sieci spowijały krzewy, bardzo utrudniały im drogę. Musiał je idący przodem Władek co chwila przecinać swym dużym, podobnym do tasaka, myśliwskim nożem. Wreszcie