lizać!... Jutro zaraz zobaczę i powiem... Naradzimy się, jak ją zebrać... Potrzymaj, Hanko, brzeżek skóry, będzie mi łatwiej zdzierać!...
Hanka przysiadła obok brata na ziemi i pomagała mu oczyszczać i ćwiartować tłustą tuszę. Przejmował ją głęboki wstręt do tej krwawej roboty, bolesne obrazy znowu zawirowały przed nią, ale opanowała się siłą woli; pojmując doskonale konieczność tego, co czynili.
Wołała jednak mieć do czynienia z rybami. To też po oprawieniu dzika i zawieszeniu w dymie nad ogniskiem na poprzecznych żerdziach mięsa; pokrajanego w długie pasemka, przypomniała bratu, że trzeba przynieść wikliny na bucz i sama z nim po nią poszła.
Długo w nocy siedzieli przy ognisku, czekając na gotującą się w kociołku dziczyznę i pletli niezgrabnie duży kosz z ażurawemi ściankami.
— Ktoby, siostrzyczko, pomyślał przed miesiącem, że będziemy takie rzeczy robili, gdzieś na granicy Mongolji? — zauważył Władysław.
— Nie mów, bracie, nie mów!... — przerwała mu Hanka, rzucając przerażone spojrzenia na wylot wejścia.
Zdziwiony chłopak również tam zwrócił oczy, lecz dojrzał jedynie za kłębami snującego się z ogniska dymu szafirową dal ślicznej, przejrzystej nocy wiosennej, pełnej cichego szumu rzeki, zapachu lasów i kwiatów, migotania gwiazd, przyćmionych wilgotnym oddechem ziemi...