chodziła co chwila na zewnątrz i patrzała długo w stronę lasu, gdzie rano zniknął Władek.
— Może się co z nim stało?... Może się z niedźwiedziem spotkał? Boże, mój Boże!... Czy nie wziąć karabinu i nie pójść go poszukać?... Jak go jednak znajdę w lesie?... Kompas zabrał... Zabłądzę... Wróci, zacznie mnie szukać... Ja jego, on mnie!... Nie, trzeba czekać... Boże, Boże!... Jakże znowu boli mię serce!...
Wróciła do szałasu i poprawiła tlejący się ogień, tak że jego czerwony blask rozproszył na chwilę cienie pochyłych poddaszy. Zwiesiła głowę i wpatrywała się w zarzewie, jarzące się w szczelinie między dwiema położonemi na sobie kłodami — „najdy“ — niegasnącego żaru, jak to nazywają włóczędzy. Złote żmije ogni coraz wypełzały stamtąd z sykiem, wiły się po olbrzymich brewionach, liżąc łakomie żywicę i spękaną korę... Blady popiół obrzeżał rubinowy żar i obsypywał się rytmicznie na ziemię lub ulatał porywany przeciągiem.
Było coś okrutnego w tej żarłocznej, nienasyconej pracy żywiołu, obracającego niedawną życia potęgę stuletniego drzewa w pył i proch...
Hanka nie podnosiła powiek, żeby nic nie widzieć, gdyż po zamieraniu serca poznała, że budzi się znowu i ogarnia ją z niezwalczoną siłą to coś strasznego, co nieustannem zajęciem musiała wciąż odpychać na dno wyobraźni...
Nagle, o radości, coś trzasło nazewnątrz! Władek wraca!... Wyskoczyła i rozgorzałe oczy
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/77
Ta strona została przepisana.