Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/85

Ta strona została przepisana.

Rozpalili ogień na jednej z dalszych łąk nadrzecznych, napili się gorącej herbaty i doczekali chwili, kiedy słońce znikło za czarną ścianą lasu, a rozpylany jego blask wypełnił powietrze.
— Byśmy tylko, wracając po nocy, nie zbłądzili!... — ostrzegała Hanka.
— Zbłądzić nie można: dolina jedna i rzeka płynie... Musimy jednak zajrzeć do „gudżiru“... Gdzie jak gdzie, ale tam napewno są...
Znowu cichutko skradali się już dobrze zamroczonym wąwozem, gdy niedaleko urwiska zatętniało nagle na chyliźnie boru i wspaniały jeleń, z zarzuconemi na plecy rogami, ogromnemi susami skoczył do parowu. Władek w jednej chwili złożył się i strzelił. Jeleń padł.
— A co, mówiłem!... — wołał urywanym głos sem, rzucając się w stronę jelenia i repetując w biegu karabin. Hanka ledwie zdążała za bratem.
Lecz nie dopadli jeszcze zdobyczy, gdy na tej samej wyniosłości, skąd skoczył jeleń, rozległ się nowy tupot i dziwnie przejmujące parskanie.
— Jeszcze jeden!... — szepnął Władek kierując w tę stronę oczy i broń.
— Boże mój!... Tygrys!... — dodał nagle.
Hanka już przedtem spostrzegła zwierza. Przypadł na szczycie wielkiego, szarego głazu,