oprawnych oczu, oraz osadzie szyi kryły się jeszcze ślady jakiejś niepokojącej kobiecości.
Rany Władysława w czystem, łagodnem powietrzu goiły się szybko. Złamane żebro przestało dolegać i wyprostowało się trochę. Po całych dniach leżał teraz z nosem utkwionym w mapie i medytował nad dalszą drogą.
Zapasy żywności rosły z dnia na dzień, lecz w równie bystrem tempie topniały zapasy amunicji. Władek z rozpaczą liczył nieustannie naboje i z wyrzutem patrzał na siostrę, gdy ta na polowaniu wystrzeliła ich więcej, niż dwa.
Hanka sama była skąpa na strzały i wołała wrócić z próżnemi rękami, niż spudłować. Wkrótce doszła do niezmiernej celności w strzelaniu i doskonałości w podkradaniu się do zwierzyny.
— Cóż, kiedy zwierzyna strasznie się zrobiła ostrożna. Nie to, co w początkach! Kozule odeszły w góry, długo ich trzeba szukać. Przelotne ptactwo odleciało, a to co jest, siedzi na jajach... Zające gdzieś się podziały... Głuszców więcej nie widać.... Ryb coraz mniej... Braciszku, czy i nam nie należałoby przenieść się bliżej ku tym śniegom!... Tam napewno komarów i muszek nie będzie... Tam wiatr, tam chłodno... A tutaj... patrz, co one ze mną wyrabiają?...
Zdjęła chustkę, którą, idąc do tajgi, obwijała swoją twarz i głowę, i pokazała bratu policzki spuchnięte i pokryte bąblami.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/92
Ta strona została przepisana.