Nawet dobrze wyjdzie po mongolsku: „Chanum-Chan-Ka“... Co, nieprawda, siostruniu! — śmiał się Władek.
— Nie pleć!... Zapominasz, że jestem chłopcem, jeszcze mię wydasz!...
— Wiecznie chłopcem nie będziesz!... Zbyt wielką robisz mi konkurencję... Niema zgody!... Cieszę się, że wyjdziesz za mąż i spokorniejesz! — przekomarzał się z nią, wylewając do kociołka zapas wody, przyniesiony w kozim pęcherzu. Był to jego pomysł, z którego był bardzo dumny, lecz z którego dotychczas nie korzystali, gdyż szczęśliwie wciąż jakoś trafiali na wodę. I teraz poszedł jej szukać w zagłębieniu lejowatego wądołu, pokrytego szmaragdową koronką paproci, który ciągnął się nieopodal.
— Wróć, wróć i weź karabin!... — wołała za nim siostra, śledząc z po za obłoków „boskiego“, jak mówili, dymu, chmary owadów, unoszących się nad barczystą figurą brata.
Burza przyszła dopiero w nocy i zbudziła ich w bardzo niemiły sposób. Ulewa zgasiła ogień i zalała im „sypialnię“. Musieli uciekać z zacisznego dołu, wlokąc za sobą przemoczone kołdry. Szczęściem mieli dość przezorności, żeby rzeczy, worki z żywnością i amunicją powiesić na osękach, pod tarczą wykrotu, gdzie deszcz nie sięgał. Za to sami dostali się pod gwałtowne wodospady dżdżu, pod grad szyszek, igieł i niebezpieczne pociski ułamanych gałęzi, lecących z wysoka z oszalałych w pijanym tańcu koron drzew.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/97
Ta strona została przepisana.