cony, wciąż jeszcze szumiący las, miał w szarym brzasku budzącego się dnia niegościnny, niemiły wygląd. Opadł zeń majestat nocnej walki. Wykroty, doły, wgłębienia korzeni zamieniły się w zbiorniki wody i łożyska błotnistych potoków, które łyskały i płynęły wszędzie, niosąc czarną próchnicę i bury listopad. O rozłożeniu ognia byle gdzie mowy być nie mogło, należałoby wyszukać jakiś głaz lub suchszy pagórek. Szli, oglądając się wokoło, lecz zamiast poszukiwanych rzeczy dostrzegli w dali na jednym z pni białą zacieś, dalej — drugą, trzecią, cały ich szereg.
— Droga! mruknął Władek — wskazując kolbą na czarne, rozmyte i pełne wody koleiny.
— Droga?... — powtórzyła Hanka, zatrzymując się i spoglądając ze strachem na brata. — Więc co?... Więc?... Przecie nie pójdziemy!?... — dodała, zawracając z powrotem.
— Poczekaj, poczekaj!... Dokąd?...
— Będziemy tu stać, aż nas złapią... Napewno prowadzi do Chińczyków...
— Może i do Chińczyków, ale dlaczego mają nas zaraz złapać!?... Będziemy uszu nadstawiać, jak usłyszymy, to się schowamy... Chińczycy, jeżeli są, to w tamtej stronie!... — dodał, spoglądając na kompas. — Tam główna rzeka... A w tę stronę śmiało możemy pójść drogą... Ona wywiedzie nas albo do koczowisk mongolskich, albo do sadyb jakichś osadników, poszukiwaczy „żenszesnia“, myśliwców, czy coś takiego... Nawet rad jestem... Chodź, Hanko, nie bój się!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Dalaj-Lama Część pierwsza.djvu/99
Ta strona została przepisana.