skurczony jak konik polny. Znów z trudnością mógł rozniecić jaki taki ogieniek. Ale wszystko robił prędzej, sprawniej, gdyż wszystko już znał, i otuchy miał więcej, gdyż wiedział, gdzie jest kres jego podróży.
Nareszcie stanął jak wtedy u gardzieli lodowego wąwozu i według nakazu wiatru północnego gwizdnął przeciągle trzykroć i trzykroć zazbyrczał ciupagą, ile sił starczyło po lodowych zrębach. Zaraz wiatr ustał, mgły opadły i Tomek sunął pośpiesznie na przyczepionych pod podeszwami raczkach w górę po gładkiem, ubitem śniegowisku do pieczary.
Dopiero gdy stanął w bezpiecznem miejscu z boku lodowego tronu, wiatr północny westchnął głęboko i natychmiast w wąwozie zahuczała wichura i zakłębiła się zamieć, niby długa, roztrzęsiona broda śnieżysta.
— Widziałeś ją? — spytał wiatr północny głosem huczącym jak stłumiony grzmot.
— A jakże!... I nie wstyd to wam się pytać?... Czy to tak się robi, jak wy ze mną zrobiliście?... Dać byle grat za tyle trudu i pracy?... Za tyli szmat drogi!... Coście mi dali? Co? — powtarzał Tomek nauki szynkarza.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/103
Ta strona została uwierzytelniona.