— Kto cię o trudy prosił? Starałeś się dla siebie!... — zahuczał jeszcze głośniej wiatr.
— Zapewne!... Ale... ten młyneczek to na nic... On się wcale nie obraca, nawet kiedy go trącać... Tyle wstydu przez niego miałem... Sąsiedzi mnie wyśmieli, głupca ze mnie zrobili!... — bąkał Tomek, starając się przytrzymać cuhę, którą wiatr trzepał swym oddechem, niby marnym strzępem.
— Możeś zepsuł?... Możeś komu majstrować pozwolił?...
— Ale gdzie zaś?! Niosłem jak jajo... Nikomu nie dawałem, ino pokazałem jak to się kręci karczmarzowi Grzeli... Musiałem przecie im się odwdzięczyć, że mi coś gorącego dali zjeść! Tyle czasu łyżki gotowanej strawy w gębie nie miałem... Grzela dobry człowiek, sam mnie uczył, jak się z wiatraczkiem obchodzić, jak go pielęgnować, żeby śmig nie połamać, trybików nie uszkodzić... A teraz, kiedym szedł, to mi chleba i jajek dał... Inaczej nie doszedłbym!
Wiatr północny groźnie błysnął na chłopaka lodowym wzrokiem.
— A gdzież ten młynek?...
Tomek wyjął sprzęcik i postawił na lodowym zrębie tronu. Wiatr ledwie nań spojrzał.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/104
Ta strona została uwierzytelniona.