chiwał. W samą porę, gdyż dwaj srodzy zbójnicy przeszli mimo niego, omało nań nie nadepnąwszy.
— Podział się gdzieś, niema go!... A może ci się przywidziało!... — mówił starszy.
— Haj!... Już go drugi raz tu widzę... Chodzi, gwizda, pokrzykuje!... Poznałem go odrazu; dawny nasz kuchta!... Poznałbym go zdaleka, nie pomyliłbym się nawet w nocy!... Dobrze pamiętam, jak to on nam most cisnął do siklawy!... Wielebym dał, żeby go chycić, pasy z niego, psoty, drzeć!...
— A co on tu robi?... Jak miarkujesz?
— Kto go wie?... Może nas wypatruje, a może kozy pasie?!
— To go trzeba koniecznie znaleźć!...
— Ba, i bardzo!...
Zaczęli znowu deptać po gęstwinie. Chodzą tuż-tuż koło Tomka, który zaszył się w dziurę pod wykrot i tchnąć nie śmie ze strachu. Pewnieby go znaleźli, gdyby nie kózka, która nagle beknęła na skale.
— Patrz, patrz!... To jego koza!... I on tam się pewnie gdzie schował w jakiej szparze!... Mówiłem ci, że pasie kozy!... — zawołał młodszy zbójnik.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/125
Ta strona została uwierzytelniona.