pola. Widzi Tomek, wilki też w tę stronę pomykają jeden za drugim, wypełzły na skraj lasu, w jedną stronę wytknęły pyski. Po drodze coś się wolno zbliżało.
— Ee! Niech co chce będzie! Zlezę i jak zacznę prać bestje, to mnie popamiętają!... — myślał sobie Tomek.
Ułamał dwie dobre gałęzie, rozszczepił je, w rozszczepy wsadził żywiczne gomółki, co mu zostały, naszykował krzesiwo, pas podciągnął i czeka.
— Jak to z pola przyjdzie, to wilki nań się rzucą, a wtedy szusnę na dół!... Może to krowa albo koń, to go będą żreć, o mnie zapomną!...
Ale to nie była ani krowa, ani koń, tylko dwóch żydków. Już ich Tomek dobrze widział, jak szli, zgiąwszy się pod wiatr, a cug im długie chałaty rozwiewał. Jeden dźwigał wielką basetlę, a drugi skrzypce pod pachą chował.
Wilczyska przyczaiły się wśród traw zeschłych i krzów, przywarowały przy samej ziemi. Czekają.
Żal się zrobiło Tomkowi żydków. Krzyczy, woła z całych sił:
— Wilki! Ho, ho, ho! Wilkiii!... Pilnuj!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.