Szedł dzień i noc, krótko sypiając. Jedzenia miał mało, ogień palił rzadko, wiatr go ziębił, deszcz smagał, wychudł, zmizerniał, ale był pełen otuchy. Puzdra, w którem od czasu do czasu coś szumiało i brzęczało, pilnie strzegł i od wiatru i od słoty, osłaniał cuhą, woląc sam moknąć i ziębnąć.
Dostał się wreszcie na równiny i pod wieczór dostrzegł w oddali karczmę. Przetarł oczy i wystraszył się, myślał przez chwilę, że zabłądził. Ale nie, okolica była ta sama, ta sama poręba drogi leśnej, którą tylko co przebył, to samo stare, pokrzywione karczmisko... Cóż więc znaczył czerwony budynek, co się obok niej wznosił? Roiło się koło niego od ludzi i wozów.
Gdy podszedł bliżej, spostrzegł, że to był piękny, budujący się dom. Pośrodku ludzi przed wjazdem stał krzywy Grzela w palonych butach, w kapeluszu słomkowym, w nowym, dostatnim kubraku, pokrzykiwał, rozkazywał i wciąż naradzał się z drugim jegomością z miejska ubranym, zapewne majstrem mularskim. Ludzie już schodzili z budowy, zabierali narzędzia, zdejmowali fartuchy; wozy cicho turkocąc odjeżdżały w stronę widniejącej w oddali wioski.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/145
Ta strona została uwierzytelniona.