— Wtedy to oni was wszystkich wybiorą jak wróbli!... — odpowiedział spokojnie Tomek.
— Cóżeś ty za taki nasz obrońca?
— A obrońca jestem!... — odrzekł dumnie Tomek, ale ugryzł się w język, bo nie mógł przecie wszystkim o swoich „muchach i osach“ opowiedzieć.
Tymczasem wciąż przemyśliwał, jakby królewnę uwolnić. Bez ludzi tego zrobić nie można było, a ludzie stronili od niego i nie lubili go. Daremnie kazał matce potrzebującym dawać mąki, jagieł, ile chcą; daremnie pieniądze pożyczał. Chętnych do brania było coraz mniej, a ci, co przychodzili, byli ladaco, pijaczyska i próżniaki, lizunie. Z nimi na zbójników Tomek iść przecie nie mógł.
Schudł, zmizerniał z tej troski; nocami nie sypiał, patrzał na łuny zbójnickich pożarów i rozumiał, że to koniec jakiś okropny się zbliża, że tak dalej trwać nie może.
Nie wytrzymał i, choć nie miał jeszcze żadnego planu, ani przygotował się należycie, powiedział sobie:
— Niech co chce będzie!... Zginąć to zginąć! Pójdę sam z mojemi „muchami“!... Ale muszę się przedtem przekonać, czy żyje!...
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/176
Ta strona została uwierzytelniona.