łabędzie chmurki, a wszystko złociło wesoło łaskawe słońce.
Jakże inaczej wyglądał obecnie ten wąwóz, taki straszny w zimie!
Do serca Tomka wstąpiła otucha. Gwizdnął trzykroć przeciągle i czekał z bijącem sercem. Echo powtórzyło jego gwizdanie, ptaki przycichły na chwilkę, skaliste wiszary jakby drgnęły i ocknęły się. Długo, chciwie jak ryś, bojąc się mrugnąć powieką, żeby czasem czego nie prześlepić, wpatrywał się Tomek w siwe opoki i czarne między niemi szczeliny. Nic. Cicho i nieruchomo. Ptaki znowu zaczęły śpiewać, a skaliska w ponowny sen zapadać. Już chciał Tomek głośniej powtórzyć gwizdnięcie, bez względu czy go usłyszą zbójniki czy nie, gdy nagle z najwyższego piętra wysunęła się z otworu blada ręka i rzuciła w powietrze biały płat. Serce w Tomku szarpnęło się i opadło, jakby umrzeć chciało. Wysunął się niebacznie z krzaków i z otwartemi ustami patrzał na wirującą w powietrzu szmateczkę. Ledwie ją zdążył schwycić, gdy usłyszał na ścieżce tu-tuż za sobą szybkie kroki goniących zbójników. Nie bał się ich, ale teraz, kiedy wiedział, że królewna żyła, nie chciał się z nimi spotykać, żeby nie
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.