— Mam broń, mam przygotowaną amunicję, zapasy, wszystko w worach... Chodzi o to, żeby chłopaków zebrać, zmówić... Już my im łatwo damy radę, wszystkie tam drogi, wyjścia i przejścia znam...
Franek zamyślił się.
— Dobrze. Chłopaków ja dziś wieczorem zwołam... Ale ja ich znam!... Na gołe słowo oni nie pójdą. Musisz im te swoje zbroje i amunicje pokazać. To ich zachęci... Idź więc duchem do siebie i zwlecz wszystko do gaiku na odwieczerz... To tam przyjdę z chłopcami! — powiedział wreszcie z rozwagą Franek.
Tomek mocno uścisnął mu rękę i ruszył natychmiast do siebie.
Miał dźwigania niemało: broni, prowjantu i rynstzunku dla dwudziestu nieomal chłopców. A musiał jeszcze robić to ostrożnie, kryć się, chodzić naokół, miedzami. Nie skąpił jednak trudów i przed wieczorem wszystko porządnie leżało schowane w cierniowych krzach na skraju małego lasku.
Jeszcze wieczorna nie zgasła zorza, jak zaczęły się schodzić chłopaki. Jeden w drugiego na schwał, rosłe, młode, wesołe. Ale przychodzili cicho, bez swywoli i siadali popod sosna-
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/185
Ta strona została uwierzytelniona.