wczoraj, wichura, ale wdole było cicho, jak w kościele. Ogromne pnie, odziane korą spękaną, oropiałą od żywicy, porosłą siwemi liszajami, ani drgnęły. Stały równo, prosto, jak z kamienia. Niktby nie pomyślał, że ich czuby tańczą tam w wietrze, zmagając się z nim, tłuką gałęziami o siebie. Jedynie głuchy, jednostajny łoskot, przelewający się tam jak fale morskie, oraz sęczki i szyszki, lecące na dół, mówiły, że burza nie ucichła.
Rychło, jak przepowiadał karczmarz, ziemia zaczęła się wydymać we wzgórki, garbić wznosić do góry. Wydawało się, że bór chce wstępować na niebo. Zrobiło się jeszcze ciemniej, jeszcze ciszej, a przez rzadkie otwory wśród drzew przeglądały tu i ówdzie straszne, poszarpane skaliska. Ostre złomy i wielkie głazy coraz częściej zastępowały drogę Tomkowi, a ścieżka wśród nich wiła się jak wąż i traciła się miejscami doszczętnie. Jagodniki wielkie jak krzaki, próchniaki zwalonych pni, porosłe paprociami, pokryte powojem, przegniłe i splątane jak pakuły trawy przeszłoroczne, kałuże zastałej w jamach wody, błotniste mokradła, strumienie, huczące od spienionej wody — utrudniały bardzo podróż.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/26
Ta strona została uwierzytelniona.