Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/27

Ta strona została uwierzytelniona.

Już parę razy Tomek zatrzymywał się, zjadał chleba, zapijał wodą, przegryzał trochę dla smaku zeszłorocznemi, zwarzonemi mrozem jagodami, których tu było dużo, bo ich nikt nie zbierał. Robiło się coraz mroczniej, ale czy to było od gór, czy od chmur na niebie, czy od zbliżającej się nocy, tego Tomek wywnioskować nie mógł, gdyż nic nie było widać wokoło, prócz nieprzeliczonych ciemnych pnisków, szarych głazów, siwych mchów i liszajów, kudłatych jak niedźwiedzie wykrotów oraz rudej, iglastej ściółki na ziemi. Nawet podszycia krzaków, paproci, traw i jagód w tym głuchym, wysokim borze rosło już mało. Przyszedł nareszcie Tomek do skalnej ściany, okrutnie stromej i takiej wysokiej, że jak spojrzał na jej szczyt, w głowie mu się zakręciło. Kiedy rozważał, jak ją okrążyć, od której strony zajść, żeby kierunku nie zmylić, gdy wypatrywał skąd wiatr wieje, po dygocących na wysokościach krzach i trawach, okrzyknął go ktoś niespodzianie zbliska:
— Hej, człowieku, a czego haw szukacie?!
Drgnął Tomek, spojrzał wokoło, nic nie dostrzegł.
— Do góry pojrzyjcie, do góry!... Po ziemi