czepiając się pazurami i nogami szczelin. Tam, gdzie gzyms się obkruszył, została tylko szczerba powietrzna, bezdenna, sina jak lód. Wieszali się na skałach jak pająki. Czuł Tomek, że śmierć ciągle czyha pod nim, że dość niezręcznego ruchu, pośliźnięcia się nogi, niedobrego chwytu ręką, a runie z wiszaru i zostanie po nim na dnie tylko krwawa plama. Dodawało mu odwagi, że góral szedł za nim spokojnie, niby nic.
Nareszcie dostali się na szerszy przyczółek skalny, który wisiał nad przepaścią jak ganek. Kilka 1imb rosło pośrodku, czepiając się głazów krętemi korzeniami; pochylona nad krawędzią brzoza zwieszała w przepaść swoje lśniące warkocze. Dalej drogi nie było. Nieznajomy gwizdnął zcicha i z za wielkiego głazu, ze szpary wysunęła się kudłata, ciemna głowa.
— Hej! To ty, Wojtek?... Bywaj, bywaj!
— Właź... Czego stoisz?! — trącił nieznajomy w ramię Tomka.
— Gdzie mam włazić?
— Kładź się na czworaki, obaczysz!...
Usłuchał Tomek i dostrzegł pod głazem głęboką pieczarę, w której krwawo błyskało światełko.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.