Tomek opowiedział porządkiem, jak ostatnią garść mąki wiatr mu porwał, ostatnią nadzieję na wyzdrowienie matki, na przetrwanie przednówka zniszczył, rozwiał.
— Więc mnie, panowie, puśćcie i drogę mi pokażcie, bo mi pilno!...
Wstał i kłaniał im się do ziemi czapką. Podobał się chłopom. Patrzyli nań z życzliwym uśmiechem.
— Co prawda, to prawda!... Chwali ci się, że krzywdy swej nie darujesz... I wiatr ten jest. Dmucha z za grani, chmurzyska przewala, wśród lata kurniawą[1] nam tu nieraz sypie... I myby się bardzo nie gniewali, gdyby kto jego za brodę wzion, ale droga utrapiona, trudna, nie zdolisz, chłopaku, nie zdolisz...
— Nie zdolę, to zginę!... I takbym zginął we własnej chałupie, jak marny robak!
— Zginąłbyś, albo i niebardzo. A tu pewnikiem zginiesz!...
— Nie straszcie go, nie straszcie!... — wmieszał się znowu chłop z gęślikami. — Bo prawda, że tyle we człowieku wagi, co w sercu zu-
- ↑ Kurniawa — sypki śnieg, śnieżny kurz, niesiony przez wiatr, wyglądający jak „kurzawa“.