szczone, poszykowane, a gospodarze jak nie szli, tak nie szli. Ulał sobie trochę w miseczkę Tomek, zjadł, rozejrzał się po pieczarze, zobaczył, że już promienie słońca nie przeświecają z pod głazu, domyślił się, że późno, że jest ku wieczorowi.
Chodził po pieczarze, oglądał ściany, ale do ciemniejszego kąta, skąd miała przyjść mu zguba, podchodzić nie śmiał. Z tego czekania znużył się, sen go zmorzył, położył się przy ogniu i zdrzemnął. Obudził go hałas i zimno. Zerwał się, obejrzał się zdumiony wokoło. W ciemnościach ledwie żarzą się węgle pod popiołem i nic nie widać, ino ogromne brzuszysko miedzianego kotła. Przy wejściu chrobotają i zbreczą żelazem ludzie, siłując się z głazem. Przypomniał sobie Tomek, gdzie jest, straszno mu się zrobiło, coprędzej suchego chróstu na ogień dorzucił. Wychodzą jeden za drugim górale na jasny płomień, wory ogromne z siebie zrzucają, broń na miejsce stawiają, cuhy zdejmują. A za nimi, przez otwarte wejście, nisko migocą gwiazdy na nocnem niebie. Posiadali na pieńkach, na kamieniach, pokładli się na skórach. Znój mieli na twarzach, błoto, kurz na ubiorach, a niektórzy i krew...
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/38
Ta strona została uwierzytelniona.