Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/47

Ta strona została uwierzytelniona.

przed sobą, co oświecał mu nikły płomyk łuczywa... Występowały jedna za drugą górowate, pokręcone fałdy i złomy kamienne, gotowe napozór obsypać się niezwłocznie i pogrzebać na zawsze śmiałka. Wreszcie skaliska tak się ścisnęły dokoła, iż myślał Tomek, że dalej nie przepełznie, że się omylił, że na złą drogę trafił, że istotnie wpadł do swego grobu. Obrócić się już nie mógł, a odwrót tyłem po śliskiem dnie lochu, opuszczającego się coraz stromiej na dół, był niezmiernie trudny. Woda gdzieś w dole szemrała coraz wyraźniej.
— A co będzie, jeżeli tam jest studnia, czarna dziura, do której nagle wpadnę!... — pomyślał Tomek ze zgrozą.
Sklepienie lochu podwyższyło się nagle, jakby rozpękło, ale zato boki tak zbliżyły, że pozostała jedynie mała szparka między ginącemi w ciemnościach brzuchami skał. Jeszcze mógł się cofnąć, choć z ogromnym mozołem, jeszcze miał zapas łuczywa i sił, lecz wspomniał czekające go lata niewoli, poniewierki i przyszłość zbójecką, plamy krwi ludzkiej na porabowanych szatach, pogięte, połamane w bójce naczynia, Wojtka, który już nie wrócił i zginął pewnie śmiercią haniebną...