Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/49

Ta strona została uwierzytelniona.

lił łuczywo i uważnie zaczął oglądać ściany. Nie było wątpliwości, że tędy chodzili ludzie. To tu, to tam widać było rysy jakby otarte twardemi przedmiotami, czerniał kopeć od łuczywa, czy też smolniaków.
— Pocoby oni tu chodzili!? Tam dalej musi być jakaś droga!... — rozważał Tomek.
Zjadł placek, który wziął z sobą, liznął wody, kapiącej ze skał, pomyślał, pokalkulował i znowu popełznął poprzednią drogą. Nie wydała mu się już tak długa, jak za pierwszym razem. Poznał już jej garby, nierówności, wgłębienia i korzystał z nich, aby wygodniej przejść. Wydało mu się, że loch jakby poszarzał. W szczelinie pilnie baczył, żeby mu łuczywo nie zgasło, a gdy dopełznął do końca, zaczął sobie świecić nad głową, skąd wiał lekki ciąg i gdzie wyczuwał niejasno jakby jakieś przestworze, jakiś pobrzask, nikły, jak najlżejsza mgiełka poranna. Płomyk gorzał tu jaśniej i kołysał się. Przy jego blasku dostrzegł Tomek w górze coś, jakby czarny otwór komina, a obok wbite w skałę dwa kółka żelazne. Wtedy ostrożnie przełożył łuczywo, płonące ponad głową, z prawej ręki do lewej i począł się wgórę drapać. Wkrótce trafił mimowoli nogą na rodzaj stop-