sklepień i kolumn. Biały, gruby żwir wapienny trzeszczał mu pod nogami, a w ręku słabo połyskiwało niepotrzebne łuczywo.
Cicho tu było, ale niezupełnie. To tu, to tam dźwięczały srebrzyste szmery i pluski, które łączyły się z sobą w ciche szepty, błagania i westchnienia, tułające się w tych marmurowych gąszczach, niby modlitwy duchów zaczarowanych. Niezadługo Tomek trafił na wielki, biały sopel, z którego ściekała wielkiemi kroplami woda na lśniącą lodowo bryłę, i zrozumiał, skąd pochodzą te głosy. Napił się wybornej, zimnej wody i trochę z czaru otrzeźwiał. Musiał myśleć o sobie i śpieszyć się, żeby wrócić do zbójeckiej pieczary przed powrotem zbójców. Zrozumiał, że tułać się po tym skamieniałym lesie można bez końca. Więc co rychlej, dopóki jeszcze drogę pamiętał, wrócił zpowrotem, aby odszukać ślady ludzi.
— Przecież tu muszą chodzić! Inaczej pocoby kółka wbijali?!
Istotnie u wejścia, świecąc sobie łuczywem, łatwo znalazł wydeptaną kierpcami góralskiemi drożynę i, idąc nią, dostał się niebawem do groty tak pięknej, że znowu ogarnął go dreszcz zachwytu.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/51
Ta strona została uwierzytelniona.