lem na śnieżnej górze... Uwolnij mnie, a pokażę ci drogę!
— Dobrze, panienko, spróbuję!...
Podparł Tomek szerokiemi plecami głaz, którym zawarta była świetlica królewny, wytężył się, aż mu nogi do kostek weszły w piach, ale kamienia nie poruszył. Zaszedł z drugiej strony, uchwycił za dolną krawędź rękami, dźwignął, że aż mu krew o mało oczami nie trysła, ale kamień ani drgnął... Próbował go odwalić od ściany, nie dał się... Zaczął się oglądać za jakim drągiem, żeby go podważyć — wszędzie był tylko piach i opoka. Wtem królewna, która nasłuchiwała u zakratowanego w głębi okienka, zawołała:
— Uciekaj!... Wracają!... Słyszę na dolinie głosy!...
— Jakże, przecież dzień!... — powiedział markotnie Tomek.
— To nic, bywa, że wracają i we dnie... Już zpowrotem do pieczary nie zdążysz, uciekaj w tę stronę... Uciekaj, uciekaj, bo cię zabiją, a o mnie nie zapomnij i wróć kiedy... Wrócisz?..
— Wrócę, wrócę!... Tylko jakże ja ucieknę stąd, kiedy dokoła góra?...
— Idź, idź przed siebie, szukaj po ścianach
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/56
Ta strona została uwierzytelniona.