kurzawy i zimne strugi oblewały go zewsząd,a pod nim warczała niezgłębiona przepaść. Ale Tomek nie zważał, łańcucha się mocno trzymał i szedł, wciąż szedł, stawiając stopę koło stopy. Wreszcie wyskoczył z pod wody na brzeg, gdzie go jasny nagle ogarnął dzień. Nie miał czasu jednak rozglądać, skąd on się wziął, gdyż poza wodną kurzawą na drugim końcu kładki zabłysły liczne światła. Wtedy Tomek schwycił oburącz kładkę i starał się ją zepchnąć w wirzyska. Nie było to łatwo; ciężka, oślizła belka nie ustępowała. Omało sam nie pośliznął się i nie spadł w czeluście. Aż porwał w rozpaczy wielki głaz i cisnął go na kładkę. Pochyliła się, podskoczyła i wyważyła z gniazda; naówczas, wisząc na łańcuchu, kopnięciami zaczął ją spychać w odmęty. W sam czas zdążył to zrobić, gdyż w okienku przejścia ujrzał pochyloną nisko nad skałą wąsatą twarz zbójeckiego herszta, który silił się opadającą kładkę zatrzymać. Ale było już zapóźno, belka chybnęła się i poleciała w mrok przepaści. Jednocześnie błysnął ogień na tamtym brzegu i nad głową Tomka przeleciała kula z ostrym świstem, przebijającym się nawet przez huk wodospadu.
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.