gły chłopaka gwizdy, wycia i groźne, burzliwe sapania. Tomek schował się pod skałę i czekał. Istotnie zamieć przeszła, chmura przepłynęła, ale i wiatr ustał.
— Cóż to znaczy?... Czyżby północnego wiatru nie było, a rodziły się takie oddzielne wichry z obłoków, z lodu i słońca? W takim razie od kogo szukać wynagrodzenia swej krzywdy? Z którym gadać? Każdy powie, że nie on!... Tyle trudu i zachodu przepadłoby więc nadarmo?... Ależ nie!... Nie może być!... Przecież królewna wyraźnie mówiła o swoim ojcu, wietrze północnym, potężnym władcy i wielkim szkodniku!... Trzeba szukać!...
Zarzucił Tomek worek na plecy i znowu powlókł się po lśniących, śnieżnych polanach ku górze. Zrozumiał, że błąkać się dookoła szczytu może bez końca, że trzeba coś przedsięwziąć, wytknąć sobie jakiś kierunek. Jeszcze pilniej zaczął zważać na podmuchy wiatru, na drogi, po których pełzną obłoki. Niedługo spostrzegł, że jednym żlebem one walą zwartym, prawie nieprzerwanym korowodem, że nad tym żlebem wzdymają się od czasu do czasu wielkie kłębiska mgieł, jakby tam wulkan wybuchał. Doszedł go też szum, wycie przeciągłe, jęcze-
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.