nie, jakby wodospadu. Przyśpieszył kroku i rychło znalazł się na krawędzi. Ale cofnął się z przerażeniem, gdyż nie żleb to był, lecz niezgłębiona czeluść lodowa. Tam to spadały wodospady chmur i, gnane strasznym wichrem, leciały niby siwa rzeka, wrąc, kłębiąc się, pryskając pianami śnieżnych zamieci aż powyżej przepaścistych krawędzi. Strach było spojrzeć w ten pęd, mrok, w tę bezdeń ryczącą, jak tłum nieprzeliczony rozszalałych, białych niedźwiedzi.
— On!... — szepnął Tomek. — Ale jak zejść?!
Gdyby miał linkę, to spróbowałby się spuścić, choć dna przepaści nie widać było wśród mgieł. Lecz linki nie miał. Pozostało poszukać jakiegokolwiek możliwego zejścia. W górę wąwozu niewarto było chodzić, gdyż tam napewno było i stromiej i wyżej; trzeba więc poszukać na dole. Ostrożnie poszedł krawędzią huczącej rozpadliny, zaglądając często do jej wnętrza, aby nie przepuścić czasem odpowiedniego miejsca. Nareszcie trafił na małą, poprzeczną szczelinkę, po której można się było spuścić na dół, opierając się rękami i nogami jak w kominie; dno szczelinki zasypane było spadłą lawiną,
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.