ną przez kule i ciupagi skórę trudniej wyleczyć. W dodatku, gdyby zginął, zamartwiłaby się stara matka i przepadłaby królewna...
— Czy aby matula żyją?!... Bo to spory kawał czasu, jak ją porzuciłem! — rozważał, idąc borem potężnym, który łagodnemi spadkami spływał coraz niżej na równie.
Zwały obłoków wciąż pędziły z północy i płakały zimnym dżdżem na góry, na lasy. Wiatr huczał w namokłych gałęziach sosen, dębów i buków i zrzucał na dół drugi deszcz wody, nałapanej przez liście oraz igły. Było ciemno, posępnie i nudno.
Ucieszył się przeziębły i przemokły Tomek, gdy trafił nareszcie na drogę, na ślady ludzkie, a już wprost serce mu zadrżało, gdy pod wieczór dostrzegł pierwszy budynek ludzki, a w jego okienku światełko.
Była to karczma.
Karczmarz Grzela stał na ganeczku, szczypał rzadką bródkę i zmrużonemi oczyma patrzał na zadeszczony świat. Tomek myślał, że go nie widzi, ale ledwie się z nim zrównał, wnet go szynkarz okrzyknął:
— Niech będzie pochwalony!... A skąd to Pan Bóg prowadzi?
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/81
Ta strona została uwierzytelniona.