w ramiona, w kolana, a on nic, precz idzie... Usta zaciął, pięści ścisnął, z trudem dycha, a idzie. Idzie wprost tam, skąd wiatr wieje, wprost przeciw wiatrowi. Nawet nie patrzy. Raz jeno oczy podniósł i aż mu serce struchlało: chmurzyska okropne się kłębią na niebie, a pod niemi las się kłania od wichru czubami, niby żyto kłosami.
Była już noc, kiedy się nareszcie dowlókł przez zziębłe pola do tego lasu. Okazało się tu cieplej i ciszej; wgórze nad nim, coprawda, skrzypiały gałęzie i leciały stamtąd szyszki i sęki, ale w dole ledwie-ledwie go owiewał zimny dech wichury. Bał się iść w las głęboko, żeby nie zbłądzić, a i w ciemnościach, jak smoła czarnych, tu i tam migały jakieś zielonawe brzydkie podwójne ogniki i poprzez szum boru zasłyszał parę razy stąpania czającego się zwierza.
— Wilki! Trza ogień palić, a to zjedzą!...
Szczęściem hubkę i krzesiwo miał ze sobą. Rychło nazbierał suchych chróściaków, trawy, kory żywicznej, iskier skrzesał i rozpalił ogieniek. W sam czas, bo już zupełnie blisko w chróściaku brzydko trzasło i rozległo się niby psie mruczenie. Bestje krążyć zaczęły doko-
Strona:Wacław Sieroszewski - Dary wiatru północnego.djvu/9
Ta strona została uwierzytelniona.