Całą noc i cały ranek lał deszcz. W oczekiwaniu, aż się trochę przetrze, zamierzyłem narysować plan domu i poprosiłem o pozwolenie zwiedzenia śpiżarni oraz innych zakątków.
Kilkunastoletni syn gospodarza, z włosami zaplecionymi w warkocz, jak u dziewczyny, zaprowadził mię przedewszystkiem na małe podwórko poza kuchnią, gdzie pod wiklinowym płotem stał na płaskich kamieniach cały szereg wielkich garnków (chanari) z kwaszoną sałatą, rzodkwią, rzepą, oraz z mocno fermentującym zaczynem brunatnego bobu, zmielonego na mąkę, z którego w ten sposób wyrabiają soję (kam-dzan-i lub tho-dzan-i). Niektóre dzieże były tej wielkości, co chłopiec. W każdym domu można je znaleźć na małem, zacisznem podwóreczku, stojące pod glinianemi pokrywami na otwartem powietrzu. Zieje od nich taki przykry i ostry zapach, że doprawdy nie wyobrażam sobie, jak go znieść mogą mieszkańcy, gdy w zimie,