wznosiło się nie więcej, jak na 800 stóp nad łożyskiem potoku.
Było tu cieplej i zaciszniej. Nad drogą zwieszały się miejscami piękne krzewy i drzewa liściaste, ale gdyśmy stanęli na przesmyku, znowu ogarnęła nas wichura lodowa. Na szczęście deszcz przestał padać i na stokach zachodnich zamajaczyły blade plamy słoneczne. Klucze gęsi leciały popod chmurami, kierując się na południe. Ma-phu pokrzykiwał na konie w dole pod nami, drapiąc się powoli w górę krętym jarem. Usiedliśmy pod wielkiem drzewem ofiarnem, obwieszonem szmatkami i sznureczkami. Stało w pobliżu rozdroża, gdzie nasza ścieżyna łączyła się z szeroką, torną drogą, wybiegającą niespodzianie z przepaści od wschodu. Ton-sà nie mógł czy nie chciał mi objaśnić, co to za droga; przypuszczam, że nie była to główna droga Seulska, gdyż nie towarzyszył jej telegraf. Spotkałem go znowu dopiero koło samej stolicy.
Grzbiet przełęczy miał kształt wielkiego garbu, zsuwającego się równie spadzisto w obie strony. Grunt gliniasty suto porastała wysoka, górska trawa, szeleszcząca niemiłosiernie w podmuchach wiatru. Byliśmy co najmniej na wysokości 5,000 stóp. Wokoło wszędzie, gdzie okiem zajrzeć wznosiły się jałowe, bezleśne szczyty. Zamykały one widnokrąg nużącym brzydkim pierścieniem, pozbawionym rozległego widoku i wszelkiego czaru.
Strona:Wacław Sieroszewski - Korea.djvu/151
Ta strona została skorygowana.