nawet mego ton-sę, rosłego mężczyznę. Dopiero gdym wsiadł na konia, otworzył się przede mną rozległy widnokrąg.
Od przełęczy, gdzie górskie łańcuchy splatały się w węzeł, szły na południe dwa długie odnóża kopulastych, pogarbionych, skalistych szczytów, odchylając się od siebie pod nieznacznym kątem. Między niemi zaległa wązka dolina, mająca najwyżej jedną lub półtory mili szerokości. Ujście jej ginęło w dali, w błękitnej mgle, zatkanej zygzakami bladych wiszarów i siwych obłoków. Łożysko doliny od gór do gór wyściełały wysokie, gęste, skędzierzawione, pożółkłe trawy. Nasza drużyna wiła się wśród nich białą, nikłą taśmą. Miejscami na uwałach płaskich pagórków czerniały samotne drzewa zgarbione i sękate; pod drzewami bielały wielkie kupy ofiarnych kamieni. Gdyby nie dziwaczny kształt gór korejskich, miałbym wrażenie, że przebywam jedną z licznych stepowych dolin Mongolii. To samo pustkowie i ten sam pogwar szeleszczących w wietrze miliardów badyli, podobny do cichego szmeru morza.
— Ccho-sej! The grasy field! (trawiaste pole) — powtórzył ton-sà, widząc z jaką uwagą rozglądam się wkoło.
— Wcale nie widzę wiosek!
— Są... na dole, ale mało!
— Jakto: na dole?
— Tak, sir! Zaraz zobaczysz, koło rzeczułek...
Strona:Wacław Sieroszewski - Korea.djvu/155
Ta strona została skorygowana.