cisto-różowa dolina, z szmaragdowemi plamami gajów, blednie nagle. Droga wije się pod samą górę, okrąża ją... Po drugiej stronie doliny widać podobne, wietrzejące, siwe granity, jeszcze złote od bijących górą promieni słońca. Okrążamy Sam-kgyk-sań i wstępujemy w zacieniony wąwóz, pełen spływających z gór skalnych piargów, piasków i namułów. Prawdziwe kamienne, białe wietrzelisko, kocieł, skąd wody wiosenne roznoszą daleko po okolicy bielące ją prochy. Szeroka droga niknie miejscami pod zwałami osypisk. Konie brną po pęciny. Mijamy zmęczonego tragarza, który wyciągnął się u drogi i z trudem wdycha powietrze, obok stoi na podpórkach ciężka nosza. W wąwozie zmrok przejrzysty i chłód. Niema tu nic: ani pól, ani chat, ani krzewów; nawet zioła, trawy nigdzie nie widać, widocznie nic się nie ostoi na tych potokach białych, ruchomych piachów. Ale cokolwiek dalej, gdzie jest nadzieja je wstrzymać, już dostrzegam małe pola ryżowe, ogrodzone płotami z wikliny. Za chwilę jesteśmy u wylotu i znowu przed nami obszerna, brunatna płaszczyzna, pokrajana połyskującemi polami ryżowemi, ciemnemi rolami, zieleniejącą w brózdach oziminą. Okalają ją te same szczerbate wiszary granitów, biało-złote w pobliżu, biało-błękitne w oddali... Nad nimi wiszą białe, skłębione obłoki i czeredy białych ludzi dążą ku nim po białej drodze. Zieleń nielicznych
i w książkach europejskich używają niewłaściwej pisowni Sam-gak-sań.