— O łotry, o obwiesie!... — zamruczał wreszcie, odchodząc pospiesznie w głąb domu.
Ton-sà (tłomacz) stał dalej na ganku i pilnie nam się przyglądał. Wietrzyłem w jego zachowaniu się jakąś nową grę wschodnią i, tłumiąc rozżalenie, powiedziałem zupełnie spokojnie:
— Cóż robić: pojadę bez tłomacza. Gdzież się podział „ma-phu“?
Obecni pobiegli skwapliwie szukać ma-phu, lecz po chwili ton-sà wrócił w towarzystwie wysokiego, przystojnego Korejczyka.
— Sir! — rzekł po angielsku. — Droga jest długa i trudna. Źle będzie wam bez ton-sy. Ten człowiek umie po angielsku lepiej, niż ja...
— Ale żąda większego wynagrodzenia! — dokończyłem za niego.
— Nie. On pójdzie za te same pieniądze!
Spojrzałem bystro i ze zdumieniem na przybysza: agent również wyszedł na ganek. Lewy wąs naszego ton-sy drgnął cokolwiek, zresztą wytrzymał nasze spojrzenie spokojnie. Podobał mi się, miał twarz poważną, śmiałą i zręczne ruchy żołnierskie.
— Byłem wioślarzem u angielskiego agenta, ale po jego wyjeździe zostałem bez zajęcia — powiedział dość poprawnie po angielsku.
— Jak się nazywacie? Czy macie dom, żonę i dzieci, i gdzie się one znajdują? — pytał gospodarz.
— Nazywam się Im-czaa-giri. Mam żonę, troje dzieci i dom tu w Genzanie.
Strona:Wacław Sieroszewski - Korea.djvu/34
Ta strona została skorygowana.