Strona:Wacław Sieroszewski - Korea.djvu/45

Ta strona została skorygowana.

Zażądałem jajek.
— Obsa! (niema).
Zażądałem ryżu. Też — obsa!
— Cóż więc macie?
— Zaraz będzie! — uspakajał ton-sà.
Brudna karczmarka z gołemi, obwisłemi piersiami, ratując honor swego zakładu, pobiegła do sąsiadów. Po niejakim czasie podano mi trzy jajka, ale każde pękło z hukiem bomby — przy pierwszem dotknięciu łyżeczką. Oddałem je zdziwionemu mą odmową i ucieszonemu swym nabytkiem ma-phu. Podano mi następnie imbryk z gorącą wodą: okazała się brudną i cuchnącą; podejrzewam, że w niej to właśnie gotowano przed chwilą jajka. Wyraziłem niezadowolenie. Naówczas sam ton-sà poszedł doglądać przyrządzenia herbaty. Gromadka poważnych, brodatych Korejczyków zasiadła na piętach wśród drogi i, zapaliwszy małe fajeczki, czyniła pilnie spostrzeżenia nad nami. Okoliczność, że dałem dzieciom trochę cukru, dobrze ich względem mnie usposobiła. Zbliżyli się zaraz i zaczęli dotykać mego kortowego paltota, pytając, czy to skóra i ile kosztuje?...
Wyjechałem trochę skwaszony tą pierwszą wizytą we wsi korejskiej, gdyż licząc na osławiony ryż krajowy, nie wziąłem wcale z sobą prowiantu.
— Tutaj nikt się nie zatrzymuje; wszyscy jadą wprost do An-bion’u. I mybyśmy się też nie zatrzymywali, gdybyśmy wyjechali wcześniej!... — pocieszał mnie ton-sà.