ładnie wybrukowany i okolony mieszkalnymi domami korejskimi; przez otwarte szeroko drzwi dostrzegłem w jednem ze skrzydeł siwo-brodego starca, w szlacheckim kapeluszu, siedzącego bez ruchu na macie. Pokoik, do którego nas wprowadzono, był nieduży i niewysoki, ale wyłożony pięknemi matami i upiększony artystycznymi drobiazgami. Miał w sobie coś japońskiego, lecz był ciemniejszy z powodu małych okienek i przepełnienia sprzętami. Na ścianach wisiały dość wytworne korejskie „kakemono“, malowane tuszem. Pierwszy raz widziałem starodawną robotę krajową i przyznaję, że robiła wrażenie artystyczne[1]. Pod jedną ze ścian stała półeczka z kilkoma dziesiątkami książek w chińskich błękitnych oprawach. Gospodarz podsunął nam płaskie poduszki do siedzenia i prosił, byśmy zaczekali, aż kobiety się pochowają w głębi domu, aby można iść było dalej. Przez wązkie wejście, chronione kilkoma przekątnymi murkami, dostaliśmy się na podwórze kuchenne. Wielkie kotły, wmurowane w paleniska, mieściły się na poziomie dziedzińca, po drugiej stronie rzędem stały ogromne dzieże gliniane. Podobne dzieże i garnki stały na podwórzu, a obok leżały kupy zielonej, świeżo zwiezionej sałaty. Kuchnia mieściła się pod dachem, ale miała bok na podwórze otwarty.
Pod dachem kuchennym, wysoko na pół piętra
- ↑ Ładne były również niektóre stare malowidła na jedwabiu, jakie widziałem w świątyniach.