Po wczesnem śniadaniu przyszedł od przełożonego braciszek i wyprowadził nas z klasztornego zajazdu na wiodący do świątyń dziedziniec. Przez małą furtkę, wybitą w ciemnym murze, ujrzałem przedewszystkiem wązką kotlinę, złotą od jesiennego lasu, pełną różowego świtu, która zlewała się łagodnie z bladym szczytem poblizkim. Błękitne niebo płonęło w górze strzelistym blaskiem wstającego za górami słońca. W dole na złomach skał, na drzewach, na nieprzetartych jeszcze ścieżkach, na głazach, w brunatnych zacieniach budowli bielały puchy nocnej, ściętej na szron wilgoci. Pośrodku, na urwistej, podmurowanej krawędzi potoku stały cichymi rzędami szare, chińskie budowle, piętrzyły się ciężkie, rogate dachy. Wyblakłe malowidła ich wdzięcznie wygiętych okapów, pomierzchła zielono-żółto-niebieska łuska polewanych szczytów, poszczerbiona rzeźba filarów, galeryjek, wiązań, przerżnięta gdzieniegdzie