A z głębi wąwozu zbliżała się tymczasem procesja.
Na przodzie szło dwóch służków klasztornych w żółtych opończach. Jeden niósł wielką latarnię na długim kiju, drugi — ogromny wachlarz bogini, czerwony i suto złocony. Za służkami szła orkiestra, najeżona miedzianemi trąbami, błyskającemi jak ułamki słońca. Potężny bęben kołysał się i warkotał poważnie na żołądku rosłego dobosza. Słodko brzmiące «lo»[1] drgały na drążkach niosących je tragarzy, jak serca, świeżo wyrwane z piersi bohaterów... Piszczał flet, podobny do dzioba ptaka; świegotały skrzypce i mandoliny[2], naśladując miłe głosy polnych koników. Za orkiestrą płynął wysoko w powietrzu bronzowy posąg bogini, niesiony przez zakonników. Ogromny purpurowy parasol z potrójną frendzlą rzucał na twarz Łaskawej Pani wesołą łunę; jej oczy i usta uśmiechały się dobrotliwie: lewą ręką błogosławiła wszystko, co żyje lub ma się narodzić, prawą tuliła do piersi małego Buddę.
Dobroć i spokój, bijące od niej, napełniły otuchą serca zwątpiałe.
Tłum z okrzykami radości połączył się z procesją. Głośniej zagrała muzyka, lamowie zaśpiewali jękliwy hymn, zamożniejsi wieśniacy zapalili świece z barwionego wosku drzewnego i wonne trociczki.