Stary Szań Chaj-su chodził zasępiony. Dwaj dorośli nieżonaci jego synowie, Szań Ju-lań i Szań Szań-si, zdawało się, nie spostrzegali tego. Pracowali wesoło i pilnie, jak dawniej, choć wszyscy wokoło wybornie wiedzieli, że smutek starego ich się właśnie dotyczy.
Atoli pewnego wieczora mały Gao-ju, który czekał zawsze u podnóża ścieżyny na wracających z roboty braci, aby wleźć na kark którego z nich i «udawać słonia», rzekł krótko do siłacza Szań-si:
— Wiesz, bracie, postanowiłem, że nie będziemy od dziś tracić czasu na marne i zaczniemy nietylko wieczorem przyjeżdżać do domu, lecz i z rana będziemy spuszczać się na słoniu od progu... na sam dół. Czy zgoda?! Powiedz, że zgoda!... Ma-liu mówiła, że niedługo odejdziesz, a wtedy jakże będziemy udawali słonia?... Osądź sam, czy będę mógł wleźć na twoje plecy, jeżeli ciebie nie będzie?...
Ręka Si, przytrzymująca nogę brata, drgnęła.
— A kiedy ona mówiła?
— Dziś rano.
— Czy mówił kto więcej?
— Nikt nie mówił. Tylko posłano Wu Czania do stryjów na koniec wsi... Widzę, Si, że zupełnie zapomniałeś, jak postępuje słoń. Przeszliśmy koło chwastów, a ty wcale ich nie zerwałeś!... Czy zapomniałeś, że masz trąbę?
— Więc stryjowie byli? — spytał idący przed niemi Ju-lań.
Strona:Wacław Sieroszewski - Kulisi.djvu/15
Ta strona została uwierzytelniona.
— 15 —