— Nie. My jesteśmy z kraju Żółtej Gliny.
— Chos! Słyszeliśmy. Tam uprawiają pszenicę. Tam znajduje się sławne miasto Łań-Czżou. Piękny kraj, ziemia starodawnych ludzi... Cóż zagnało was w nasze nędzne okolice?...
Bracia w krótkości opowiedzieli o klęsce, jaka nawiedziła ich prowincję. W czasie rozmowy jeden z parobków ustąpił miejsca Si. Ten radośnie uchwycił się za poręcz i zawisł w powietrzu. Daremnie jednak przebierał nogami, siląc się trafić na pedały, nogi wciąż mijały skrzydła wału i uderzały w próżnię, aż chłopak oberwał się i upadł w błoto. Robotnicy rozśmieli się szczerze.
— Zapewne nasz daleki brat nigdy nie deptał wody. Zapewne świetny kraj jego nie potrzebuje podobnych głupich urządzeń. Tam zapewne zawsze w porę padają deszcze... Radzilibyśmy dalekim, czcigodnym braciom przystać do tragarzy. Tym potrzebne są tylko mocne ręce i chyże nogi...
Nie pozwolili braciom na nowe próby z deptakiem z obawy, aby nie połamali maszyny, ale na pocieszenie dali im się napić zimnej herbaty z fajansowego, oplecionego słomą imbryka.
Stąd bracia skierowali się wprost do miasta.
W miarę zbliżania się do wrót miejskich, ciemnych, jak przepaść, wysokich, jak górski wyłom, liczba przechodniów dokoła nich wzrastała gwałtownie. Szli długim sznurem gęsiego kwiaciarze
manych ludów tubylczych, przed przyjściem Chińczyków zamieszkujących wielką równinę chińską.