gwar głosów ludzkich, skrzyp maszyn, dźwięk uderzanych metali zlewały się w ogłuszający łoskot, potężniejszy od huku rodzimych potoków, porzuconych niedawno przez braci...
A wszystko wzmagało się, skupiało, płynąc ku miastu, które, niby ogromny podziemny wodospad, wrzało wewnątrz straszliwie i chłonęło bez śladu ciżbę w swych ogromnych, rozwartych narozścież wrotach.
Gdy bracia, porwani potokiem ludzi, wpadli do wąskich ulic miasta, stracili ostatecznie głowę. Już nie hałas ich oszołamiał — nie słyszeli go prawie — lecz zdumiewało otoczenie. Z obu stron długiej, jak wąwóz, ulicy ciągnęły się sklepy różnobarwne. W czarnych otworach ich otwartych drzwi i okien widać było stosy rozmaitych ślicznych towarów, naczyń bajecznej piękności, owoców i przysmaków, na których widok płynęła do ust ślina. Kupcy i klienci siedzieli razem i popijali w chłodzie herbatę. W górze nad sklepami strzelały wysoko rzeźbione z drzewa desenie, zwieszały się złocone deski szyldów, kolorowe latarnie, znaki kupieckie, chorągwie, girlandy papieru i kwiatów, niby gęsta tęczowa frendzla, poto tylko wymyślona, aby złote promienie słońca rozbić na tysiące dziwacznych snopów, plam, smug, osnuć je siecią zmiennych, migotliwych cieni.
W dole szumiały bezustannie gwarne, ruchliwe, kapryśne ludzkie fale. Chwilami tłum milkł i kulił się do ścian, gdy przejeżdżał konno znakomity pan z orszakiem sług, brzęczących jak rój pszczół. Przechodziły pogrzebowe procesje w bia-
Strona:Wacław Sieroszewski - Kulisi.djvu/25
Ta strona została uwierzytelniona.
— 25 —