kaw wprawdzie narkotyku, lecz surowe spojrzenie brata zawsze wstrzymywało go w porę.
— Poczekam, aż się zapiszemy! — odpowiadał, gdy w chwilach wytchnienia ofiarowywano mu ponętną fajeczkę.
Braciom wydawało się, że nareszcie ich łaknące pracy ciała znalazły przytułek. Przedsiębiorca milczał, ale zdawał się być z nich zadowolony.
Wyprawa spuściła się z gór i dążyła przez obszerną, żyzną i ludną dolinę do przeciwległych wyniosłości, tonących w niebieskawej mgle. Po drodze raz po raz mijały ich gromadki przechodniów i tragarzy, witały ich okrzykiem wedle zwyczaju i biegły w swą stronę. Ale podróżnicy szli najśpieszniej i nikt ich nie wyprzedzał. Przedsiębiorca mimo to wciąż naglił tragarzy.
— Dzieci, jeżeli ta zamorska djablica umrze w drodze, nas mogą zaskarżyć przed sądem za brak współczucia dla gości Środkowego Państwa[1]. Przecie oni są uważani za gości samego Bogdychana[2] i mają odeń «Wielki Blask Ochronny»[3], z żółtą pieczęcią na żółtym papierze. Wyciągajcie więc żwawo nogi!
Tragarze wyciągali nogi i biegli, jak dropie[4]. Cudzoziemka jęczała coraz żałośniej, a stary «gąsior» zamorski drżącym głosem powtarzał przedsiębiorcy: