— Dość... nie jesteśmy w stanie iść dalej! Nie winien, kto sił nie ma! Nie możemy dalej tak pędzić... Ko padł, Tzian padł, Czuj nie może nogą poruszyć... Wszyscy zginiemy od takiej roboty!...
— Zgoda! — powiedział przedsiębiorca po chwili namysłu. — Zostańcie z bagażem i dążcie, nie śpiesząc się, do Czen-du. Bej Kań zastąpi mię przy was. Zabiorę tylko Ju-lania i Szan-si, którzy poniosą chorą. Oni nie są dotyla wyczerpani, żeby nie mogli iść dalej, i sąd ukarałby ich najsurowiej w razie śmierci cudzoziemki. Wprawdzie oni nie należą do cechu tragarzy, ale zgodzili się zastąpić ich.
— Oczywiście! — potwierdzili tragarze. — Słuchajcie, jeżeli stary da wam nagrodę, podzielicie się z nami! — mówili do braci.
Do Czen-du-fu zostało trzy dni drogi. Pomimo nadludzkich wysiłków Ju-lania i Szan-si, zmalały ich orszak posuwał się bardzo wolno. Chora często mdlała i jęczała, Europejczyk zatrzymywał pochód, aby ją cucić i uspokajać. Dopiero czwartego dnia pod wieczór dosięgli oni przesmyku górskiego, poza którym leżała dolina Czen-du. Ze szczytu widać było w dole piękne, duże miasto, otoczone murem.
— Aby tylko dopaść do wrót przed zachodem słońca. Wtedy będziemy w porządku. W mieście niech sobie umiera. To już nas mało obchodzi!... Śpieszcie się więc, śpieszcie, chłopcy!... Już niedaleko, i droga z góry... — pocieszał braci przedsiębiorca.
Zejście było długie i przykre. Tworzyły je
Strona:Wacław Sieroszewski - Kulisi.djvu/37
Ta strona została uwierzytelniona.
— 37 —