zachodu słońca, polewałbym kwiaty. Tutaj wszystko rośnie tak bujnie, tak ślicznie kwitnie, owoce wiszą na drzewach złote i ciężkie, pewnie smaczne... Warzywa wyrastają ogromne, groch piąłby się pewnie do nieba, gdyby starczyło tyki... Chroniłbym rośliny od wiatru, od chłodu, poił słońcem i wodą, bronił od robactwa... — marzył głośno Szań-si.
— We wsiach u wieśniaków też się nie dorobisz! Pieniądze daje tylko handel. Ale z 75 sapekami nic nie można przedsięwziąć. Gdyby było choć 100, moglibyśmy kupić arbuza i rozprzedać go z zyskiem po kawałku. Ale... 75 sapeków to nic! Tych pieniędzy ledwie starczy na deseczkę i nożyk, a gdzież — arbuz? — rozważał Ju-lań.
— Chodźmy! Poprośmy o dodatek. Powiedzmy mu o naszych zamiarach. Przecież i on ma nietylko wątrobę w piersiach, lecz i serce! — radził Szań-si.
— A no, chodźmy! — zgodził się Ju-lań.
Skierowali się ostrożnie ku otwartym drzwiom, których kwadrat czerwono odrzynał się na tle nocy. Ostrożnie zajrzeli do środka. Po dawnemu paliły się mdło świece na stole u wezgłowia umarłej, a obok na małym stołeczku siedział nieruchomo cudzoziemiec. Przedsiębiorca chrapał w kącie na ziemi. Bracia nie odważyli się wejść do pokoju. Po niejakim czasie odeszli ostrożnie, wyszli za bramę i powlekli się ku murom miasta, wznoszącym się wysoko ponad domy i ogrody podmiejskie, jak skaliste urwiska. Tam znaleźli kątek zaciszny i usnęli smutni, stroskani...
Strona:Wacław Sieroszewski - Kulisi.djvu/45
Ta strona została uwierzytelniona.
— 45 —