Znowu nastały dla nich ciężkie dni bezrobocia. Ich handlowe nadzieje rozwiały się niesłychanie szybko. Nabyte na sprzedaż placuszki pszenne musieli zjeść sami, gdyż nikt ich kupować nie chciał. Nie zmienili jednak pierwotnego zamiaru, gdyż nie wiedzieli, co z sobą począć, i wciąż w wędrówkach swych kierowali się ku morzu. Wydawało się im ono jakimś promiennym portem zbawienia. Marzenia o niem podtrzymywały wątlejące ich siły. Ale musieli coś jeść tymczasem, więc szukali na śmietniskach wyrzuconych ochłapów i kości, staczali nawet o nie walki z równie nędznemi, jak sami, psami. Utracili wszelki wstyd, sprzedali resztki odzieży i nadzy, chudzi, jak szkielety, aby wzbudzić litość przechodniów, kładli się u drogi pod palącemi promieniami słońca, w błoto i kurzawę. Litościwi rzadko rzucali im kęs chleba, a jeszcze rzadziej monetę. Zresztą długo nie pozwalano im popasać na jednem miejscu. Wypędzali ich okoliczni żebracy.
— To nasze miejsce! Myśmy wcześnie je zajęli! Kto jesteście i skąd idziecie?!... Wyście nie z naszego związku... Odejdźcie!... — krzyczały rozwścieczone żółto-czarne szkielety, wymachując na przybłędów rękami.
Przez pola, szumiące zbożami, wśród rozkosznych ogrodów, owiani zapachem kwiecia szli głodni i nadzy od wsi do wsi, od miasta do miasta. Ludzi roiło się po okolicach coraz więcej, powietrze stawało się coraz cieplejsze, kopuła nieba ciemniała i sklepiła się potężniej. Nareszcie bracia spostrzegli na widnokręgu urwanej i postrzępionej ziemi błę-
Strona:Wacław Sieroszewski - Kulisi.djvu/46
Ta strona została uwierzytelniona.
— 46 —