leka bogate dzielnice cudzoziemców, gdzie wzdłuż szerokich, gładko brukowanych ulic wznosiły się wyniośle niepiękne, ale wysokie, jak wieże, domy. Wejścia do dzielnic tych strzegli policjanci i odpędzili ich uderzeniami bambusów. Wieczorem bracia wyszli nad brzeg morza i noc spędzili na deskach jednej z wielu przystani, gdzie łagodnie pluskały fale. Nazajutrz znów krążyli po mieście, ścigani złorzeczeniami ludzi. Nawet jałmużny dawano tu skąpiej i, gdyby nie ogromna ilość odpadków, biedacy umarliby z głodu. Obojętność bliźnich już dawno wydała się im rzeczą przyrodzoną i uprawnioną, gniewało ich jedynie niezrozumiałe okrucieństwo zamożnych, odpędzających ich nawet od śmietników.
— Wynoście się, wynoście!... Wszystko zabieracie. Po was ani kura, ani pies już się nie pożywi!... Albo skradniecie co jeszcze!... — wołali przekupnie i stróże, zoczywszy ich zdala.
— A skądeście to? — pytali litościwsi, zaciekawieni ich obcą wymową.
— Z kraju Żółtej Gliny.
— Jakto: z Gań-su? z tak daleka?! Pewnie jesteście zbrodniarzami, kryjącymi się przed sprawiedliwością!
— O nie! Jesteśmy biednymi chłopami, których z ojczystych domów wypędziła susza!
— Musicie być nielada próżniakami, jeżeli przeszliście całe podniebie[1] i nie znaleźliście zajęcia. Udajcie się do chrześcijan, oni takich lubią!
- ↑ Ziemię.